Być na Sycylii i nie być na Etnie? Przecież tak się nie da, prawda?
W powietrzu wisiało nieszczęście w postaci nie odbycia się wycieczki. Dzień wcześniej nad Etną podobno burza była i lało. Ale na szczęście pogoda w miarę się polepszyła.
Teoretycznie sama skała, nie ma się co zachwycać.
Jednak krajobraz całkowicie zmieniony przez wybuchy, budynki zakryte całkowicie lawą...
Autokar wjechał na 1800 m, czyli na połowę wulkanu. Dalej nie mógł. Tak się grupa porozdzielała. Można było wjechać kolejką a potem jeepami na sam szczyt albo pozostać i pokręcić się po okolicy. Kilka osób, w tym ja pozostaliśmy na miejscu, gdzie było co robić przez tak dużo czasu ile mieliśmy. A jeszcze zanim się porozdzielaliśmy odbyła się degustacja miodów i trunków (w tym 70-procentowe Fuoco del Etna - prawdziwy ogień Etny).
Skierowaliśmy się na krater, trochę pochodziliśmy, powspinaliśmy się, pooglądaliśmy zapierające dech w piersiach krajobrazy i tak minęło półtorej godziny. Na koniec poszliśmy spokojnie podegustować miody (były wszystkie możliwe smaki - od cytrynowych, przez eukaliptusowe po truskawkowe i pistacjowe) i w końcu usiedliśmy do filiżanki cappuccino, które w tym miejscu wyjątkowo mi smakowało (w życiu nie piłam tak dobrego).